Panią doktor Miłosławę Głowacką ze Szpitala Pomnika Chrztu Polski w Gnieźnie pamiętam jeszcze jako studentkę. Po każdej z wypraw opowiadała o swoich przeżyciach. Po powrocie z Papui Nowej Gwinei mówiła o księdzu Janie Jaworskim, a ja nadziwić się nie mogłam, ile wymiarów ma jego praca. Bo na Papui nie wystarczy być księdzem i chirurgiem, trzeba być jeszcze w codziennych kontaktach wielkim dyplomatą, aby cało przejść przez życie, a jeszcze przy tym zrobić coś dobrego.
– Miłko zamknij oczy i przypomnij sobie tamtą podróż…
Miłka: Zamykam i widzę siebie w samolocie lecącym z Port Moresby do Kundiawy nad Papuą Nową Gwineą. Kurz wzbijający się w przestworza, nierówne lądowisko, cztery miejsca siedzące, a samolot bez drzwi. Steward próbujący robić nam herbatkę za kurtynką, międzylądowanie w dziczy, gdzie dosiadał się jakiś podróżnik. Byłyśmy tam w czwórkę, młode, pełne zapału lekarki. Dwie z nas musiały wylecieć stamtąd wcześniej, ale nie było to wcale łatwe. Aby dostać się do lądowiska, z którego startowała awionetka trzeba było przejechać land roverem z napędem na cztery koła przez las. W międzyczasie jednak przyszły duże opady deszczu i jedyna droga leśna prowadząca z Kundiawy do tamtego lądowiska uległa osunięciu. Zrobiła się wielka dziura w drodze, akurat taka, że mógłby się w niej zmieścić dom. I były wielkie przenosiny, trzeba było przetransportować bokiem bagaże dziewczyn i za dziurą wsiadły do innego, podstawionego auta.
Miłko, przypominam ostrożnie, że nasza rozmowa dotyczy jednak księdza Jaworskiego…
Miłka: Ksiądz i doktor w jednej osobie – Jan Jaworski to postać dla mnie charyzmatyczna. Najpierw został lekarzem, a później przyszło do niego powołanie duszpasterskie. Jest też z zamiłowania górołazem. Na górze Mont Wilhelm, najwyższym szczycie PNG 4509 mnp, był aż 40 razy.
To nadal jest rozmowa podróżnicza, czy możemy powrócić do naszego tematu?
Właśnie miałam o tym opowiedzieć. Ksiądz Jaworski na co dzień pracuje w szpitalu w Kundiawie. W pracy spędza olbrzymie ilości czasu, głównie operując. Jak nie jest w szpitalu to pełni obowiązki duszpasterskie. Jak nie pełni obowiązków duszpasterskich to jest dyplomatą, polubownie i pokojowo stara się zażegnać spory w tamtejszych plemionach.
Czy tych sporów jest wiele?
Papuasi to bardzo gorącokrwiści ludzie, ludzie o wielce porywczej naturze. Bardzo szybko tracą nad sobą panowanie. Wtedy natychmiast maczety idą w ruch i niestety spory plemienne kończą się tam bardzo krwawo. Dzięki księdzu Jaworskiemu w tamtym rejonie nastał pokój. Wcześniej co wybory, czyli co pięć lat odbywała się tam wielka rzeź. Tamtejsi ludzie byli po łokcie zanurzeni w krwi, tam ludzie się wyżynali tak naprawdę i do końca nie wiedząc, dlaczego.
Czyli ksiądz Jaworski nie tylko poświęca się pracy lekarza i ewangelizacji, choć to i tak bardzo wiele jak na jedną osobę.
„Dżoaski”, bo tak na niego wołają lokalsi (nazwisko Jaworski w języku tok pisin), angażując miejscowych wodzów doprowadził do tego, że w tamtym rejonie zapanował pokój. W czasie naszego pobytu, było właśnie po wyborach i to były pierwsze wybory, które odbyły się bez rozlewu krwi. Wiedziałyśmy, że ilekroć będzie groziło nam jakieś niebezpieczeństwo nazwisko „Dżoaski” zawsze nas uratuje, bo to nazwisko otwierało tam wszystkie drzwi. A co było najbardziej urocze i wdzięczne, to fakt, że w buszu biegało mnóstwo dzieci o imieniu Dżoaski nazwanych tak na jego cześć. To jest nie tylko lekarz i nie tylko ksiądz, ale również człowiek o wielkich zasługach dla tamtego rejonu.
To świetne, bo może obserwować efekty swoich działań.
Stara się ciągle o to samo i ciągle, ciągle wszystko na nic. Ta jego praca to ciągła walka z wiatrakami. Najlepiej to było widać na oddziale. Tu trzeba wyraźnie powiedzieć jedną rzecz – natura papuaska jest bardzo zrelaksowana. I jest to z jednej strony fajne, dobre i to jest to, czego nam brakuje, ale z drugiej strony, kiedy akurat potrzeba trochę zaangażowania, sprężenia, gotowości i rzetelności – to katastrofa. Kiedy potrzeba, aby nieść komuś ratunek ta papuaska natura daje o sobie znać. Zdarzało się, że ksiądz Jaworski prosił, aby komuś wykonano jakieś badanie i prosił dzień w dzień przez tydzień, i przez ten tydzień nie udało się tego prostego badania wykonać! Naprawdę ręce opadały.
Praca tam wymaga wiele cierpliwości i samozaparcia. My Europejczycy ze swoim pośpiechem jesteśmy dla miejscowych dziwnym zjawiskiem, zaś dla nas nie do pojęcia jest ich umiejętność „życia chwilą” i przyjmowania tego co niesie życie.
Dla nich przeszkodą nie do pokonania były małe rzeczy, brak woli walki. Każdy się po prostu godził z losem. Tamtejszy oddział internistyczny codziennie doprowadzał mnie do bólu brzucha. Każdego dnia idąc do pracy bardzo się stresowałam i bałam. Pamiętam jak bardzo zazdrościłam mojej koleżance, że ma specjalizację zabiegową i może tam pomagać bardziej konkretnie i działa u boku księdza w sposób bardziej zasadniczy.
Zatem praca w tamtejszym szpitalu była nieustającym stresem?
Nie zawsze. Były też prześmieszne sytuacje. Jak się czasem kogoś ze szpitala wypisało to na następny dzień pacjent sam się przyjmował na swoje miejsce, bo znowu się źle czuł. Po prostu przyszedł i położył się na swoim łóżku szpitalnym. A trzeba tu powiedzieć, że miejsc było tak mało, a potrzeb tak wiele, że pacjenci leżeli często na podłodze. Były miejsca leżące na łóżku i między łóżkami i znowu na łóżku i między łóżkami.
Jakie jeszcze różnice kulturowe zapamiętałaś z pracy w tamtejszym szpitalu?
Kiedy któryś z pacjentów umierał, rodziny w niezwykle teatralny sposób odprawiały żałobę. Tam, gdy ktoś umrze jego plemię formuje pochód żałobny, jego bliscy wyrywają sobie dosłownie włosy z głów, tarzają się w błocie, potwornie krzyczą i zawodzą. Pierwszy raz, gdy doświadczyłam tego w szpitalu to aż mi ciarki po plecach przeszły.
Czy tylko wtedy się bałaś?
Drugi raz tak bardzo się bałam, gdy byłam świadkiem pewnego zajścia. Widziałam jak „Dżoaski” stara się uspokoić rozgorączkowany tłum. Chciał uświadomić rodzinę i bliskich zmarłego, że jego śmierć nie miała nic wspólnego z czarami, które według zgromadzonych zostały rzucone przez osobę z sąsiedztwa. Osobie podejrzanej o czary groziła śmierć. Do dzisiaj mam przed oczami jak Dżoaski, taka niewysoka, mądra postać otoczona przez chmarę bardzo zezłoszczonych ludzi, którzy niemal całkowicie go przesłonili stara im się powoli i w bardzo prosty sposób wytłumaczyć, że ta osoba nie zmarła wskutek czarów, tylko zmarła z powodu choroby. Zresztą zakaźnej, bo to akurat chodziło o AIDS i że bliscy zmarłego powinni również poddać się badaniom. Pamiętam, że bardzo się wtedy bałam, ludzie ci mieli w oczach złość i dzikość, a z natury bywają nieobliczalni. Ale doktor miał tą niesamowitą umiejętność, że potrafił z nimi rozmawiać i łagodzić ich spory.
Z tego co mówisz wnioskuję, że praca tam jest zwyczajnie niebezpieczna…
Wystarczyłoby, żeby któryś z nich wtedy sięgnął w złości nagle po maczetę i mogłoby księdza nie być. Agresja jest tam na porządku dziennym. Zwłaszcza daje o sobie znać przemoc rodzinna. Dla miejscowych bicie żony jest wyrazem troski. Rząd stara się tą sytuację zmienić wieszając plakaty. Dla nas były one wręcz tragikomiczne. Przedstawiały mężczyznę za kratkami, a napis pod nimi głosił: „Trafisz za kratki, jeśli będziesz bił swoją żonę”. Oczywiście żony i dzieci nadal były bite i raczej się nie słyszało, żeby ktoś za to za kratki trafiał. Dzika ta Papua, do miasteczka zawsze wychodziłyśmy z jakimś człowiekiem „Dżoaskiego”. No i też pierwszy raz w życiu przeżyłam tam trzęsienie ziemi. A tam ziemia się trzęsie często. Miejscowi tak się do tego przyzwyczaili, że nawet nie wychodzą w tym czasie z budynków.
Europejczykom trudno jest chyba wejść w dialog międzykulturowy z kulturą tak inną od naszej, Tym bardziej podziwiam pracę Księdza Jaworskiego.
Jedno czego nie mogłam tam ścierpieć na co dzień to to, że wszyscy ciągle pluli czerwoną śliną po żuciu orzechów betelu. Najpierw go żuli, a potem bez końca pluli. Nie tylko na ulicy, nie tylko pracownicy fizyczni, także urzędnicy, administracja szpitala. Wkoło czerwona podłoga i ściany. Rozmawiasz z kimś a on pluje. Oni oczywiście wierzyli, że betel chroni przed próchnicą i utrzymuje ich w dobrym zdrowiu. Tymczasem używka ta jest przyczyną nowotworów jamy ustnej. Co kraj to obyczaj. Teraz mieszkam i pracuję w Polsce, cokolwiek się o naszych szpitalach nie mówi bardzo doceniam to, że nikt w nich nie nadużywa betelu.
Co najbardziej zapamiętałaś z tamtego miejsca?
Niezwykłym doświadczeniem było poznanie tak charyzmatycznej, mądrej i jednocześnie bardzo skromnej postaci jaką jest dr Jaworski. Dzięki jego zaangażowaniu zmienił się los mieszkańców Kundiawy, poprawiła się opieka zdrowotna, ustabilizowała się sytuacja w rejonie. A Papua nadal pozostaje piękna i dzika.
Z doktor Miłosławą Głowacką rozmawiała Justyna Janiec-Palczewska


